Duchowość w białych rękawiczkach
czyli o braku miłosierdzia względem samego siebie
Obietnicę dostąpienia Bożego miłosierdzia rozumiemy najczęściej jako owoc dzieł miłosierdzia i postaw miłosiernych okazywanych żyjącym wokół nas ludziom. Rzadko kiedy przychodzi nam na myśl, żeby w ich gronie umieścić siebie. Boże przykazanie, by miłować bliźniego jak siebie samego, powinno prowadzić także do przemyśleń, że i dzieła miłosierdzia czynione względem bliźnich powinno poprzedzać umiejętne czynienie miłosierdzia sobie samemu.
A gdzie najczęściej brakuje nam miłosiernego spojrzenia na siebie? W życiu duchowym. Stanowi ono przestrzeń, w której – przez sposób myślenia i podejmowane działania – potrafimy być dla siebie prawdziwymi tyranami. Przyjrzyjmy się zatem, kiedy i jak nie okazujemy własnej osobie postawy miłosiernej.
Każdy, kto decyduje się należeć do Chrystusa, niezależnie od otrzymanego powołania, w którymś momencie swego życia mówi Mu: „Oddaję Ci moją miłość, a także moje serce, byś Ty mógł w nim zawsze przebywać”. Rozeznawanie, jak przeżywać deklarowaną miłość i co to znaczy pracować wytrwale nad własną doskonałością musi jednak dokonywać się przy stałej pomocy roztropności. Gdy braknie tej królewskiej cnoty, wysiłki podjęte w przestrzeni duchowej formacji zostaną oderwane od realiów życia i wypaczone. Człowiek pozbawiony właściwego spojrzenia na samego siebie zaczyna kierować się zasadą: „Należę do Chrystusa, muszę zatem być doskonale czysty, muszę odseparować się definitywnie od tego, co w moim życiu jest małe, słabe i grzeszne, nie wolno mi doświadczyć upadków”. Nazwijmy ten sposób myślenia duchowością w białych rękawiczkach. Spotykamy ją najczęściej u neofitów: nowo nawróconych, u których żar miłości do Chrystusa przysłania prawdę o kondycji, w jakiej – po grzechu pierworodnym – znajduje się ludzka natura. Niedostrzeganie tej prawdy rodzi liczne grzechy przeciw przykazaniu „bądź miłosierny”.
Duchowość w białych rękawiczkach, pełna czystych ideałów, niemal sterylna, dążąca do odseparowania się od ludzkiej nędzy, wyraża pragnienie, by raz na zawsze wyrwać się z oków tego, co niedoskonałe, i zawsze stawać przed Bogiem jako stworzenie piękne i czyste. Doskonałość rozumie jako stan, który w określonym czasie trzeba zdobyć i utrzymać. W konsekwencji wymaga ofiarowania Chrystusowi perfekcji i nieustannych zwycięstw, przypisując Mu takie właśnie oczekiwania.
Paradoksalnie, po jakimś czasie tak kształtowana duchowość zaczyna być świadkiem postępującej w szybkim tempie rezygnacji z podjętych zobowiązań. Jak to się dzieje, że realizacja pięknego ideału czystego serca może prostą drogą prowadzić do zniechęcenia?
Szukając odpowiedzi na to pytanie, warto zatrzymać się na słowach świętego Ojca Pio, które można odnaleźć w jednym z jego listów: „Przekonajmy się do tej wielkiej i straszliwej prawdy i pogódźmy się z nią – miłość własna nigdy nie umiera wcześniej od nas. Trzeba się z tym pogodzić i mieć cierpliwość wobec samych siebie, a w cierpliwości, mówi Boski Nauczyciel, posiądziemy naszą duszę.
Mówię o znoszeniu własnych niedoskonałości w cierpliwości, a nie o tym, żeby lubić je lub głaskać, co byłoby oczywiście błędem. Trzeba powiedzieć prawdę – tym cierpliwym znoszeniem i cierpieniem karmi się i zachowuje cnota pokory”. Pouczenie kapucyna z Pietrelciny naprowadza nas na dwa błędy popełniane często przez angażujących się w życie duchowe.
Pierwszy błąd dotyczy celu, jaki człowiek sobie stawia: pokonać własną słabość do jakiegoś z góry wyznaczonego momentu czasowego, by później doświadczyć komfortu bycia doskonałym i cieszyć się radością z wykonanego zadania. Jest to po prostu niemożliwe – dobitnie podkreśla Ojciec Pio i tłumaczy, że „miłość własna nigdy nie umiera wcześniej od nas”. Jakkolwiek intensywnie człowiek będzie pracował nad sobą, nawet odnosząc wymierne sukcesy w duchowej walce, nigdy w tym życiu nie dojdzie do punktu, w którym będzie mógł z satysfakcją powiedzieć: Pokonałem już miłość własną! A taki cel często wyznaczają sobie adepci duchowości w białych rękawiczkach. Chcą rozprawić się z własną słabością raz na zawsze, a następnie cieszyć się poczuciem doskonałości. Tymczasem walkę z miłością własną kończy dopiero moment śmierci. Ten realizm jest „straszną prawdą”, jednak trzeba się z nią pogodzić. Każdego dnia będą towarzyszyć uczniowi Chrystusa jakieś przejawy ludzkiej niedoskonałości – owoc zawsze czujnej miłości własnej. Jaki jest zatem cel? Ojciec Pio wyjaśnia: pogódź się z prawdą, że miłość własna jest twoim towarzyszem przez całe życie; cierpliwie znoś jej obecność, wytrwale pracując nad tym, co w tobie niedoskonałe – aż po ostatni dzień na tym świecie. Brak takiej postawy jest wyraźnym znakiem braku miłosierdzia, które należy sobie okazać.
Drugi błąd dotyczy odpowiedzi na pytanie: Co ofiarować Bogu? Adepci duchowości w białych rękawiczkach chcą ofiarować nieskazitelną miłość oraz perfekcję postaw i czynów. Czy można sobie wyobrazić bardziej szczytny ideał? Z pewnością nie, bo i sam Jezus polecił swoim uczniom: „Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski” (Mt 5, 48). Należy jednak pamiętać, że doskonałość w kategoriach ludzkich nie oznacza duchowej nieskazitelności i perfekcji. Te są przymiotami wyłącznie Boga. Realizując przykazanie Chrystusa, nie wolno więc zapomnieć o kondycji ludzkiej natury i podążać za Nim tak, jakby konsekwencje grzechu pierworodnego i grzechy osobiste były tylko brudną chusteczką, którą wyciąga się z kieszeni, wyrzuca się do kosza… i już jest po problemie. Sakrament pokuty i pojednania, ofiarowany wspólnocie Kościoła przez miłosiernego Boga, a także konieczność regularnego korzystania z łaski przebaczenia, której w nim udziela, aż nadto wyraźnie ukazują, jak się rzeczy mają. Człowiek sam z siebie nie ma mocy, by stać się doskonałym i czystym, a tym bardziej, by trwać w tym stanie choćby przez godzinę. Skąd więc pomysł, by ofiarować Bogu coś, czego nie jest się właścicielem?
Tylko Bóg ogarnia siebie w pełni i tylko On może kochać siebie nieskończenie, tak jak jest tego godzien. Nawet święci w niebie nie miłują Go w stopniu, w jakim na to zasługuje, chociaż miłują Go całą mocą swych serc i umysłów, w sposób ciągły, bez żadnej przerwy – pisze święty Tomasz z Akwinu i dodaje, że taka absolutna i ciągła miłość, jaką miłują święci, nie jest możliwa tutaj, na ziemi. Wtóruje mu intuicja biblijnego mędrca Syracha, który pisał: „Gdy wychwalać będziecie Pana, wywyższajcie Go, ile tylko możecie, albowiem i tak będzie jeszcze wyższym, a gdy Go wywyższać będziecie, pomnóżcie siły, nie ustawajcie, bo i tak nie dojdziecie do końca” (Syr 43, 30). Tymczasem wielu z tych, którzy decydują się wejść na drogę naśladowania Chrystusa, chciałoby Go kochać tak, jak święci w niebie. Jest to pragnienie bez wątpienia szczere, jednak brakuje mu realizmu, bez którego życie duchowe rozmija się z prawdą. Człowiek zakłada na siebie jarzmo, które nie jest ani słodkie, ani lekkie (por. Mt 11, 30) – słowem, nie jest to jarzmo Chrystusa. Zwodzi więc siebie, chcąc doświadczyć czegoś, co na ziemi nie jest możliwe, a na dodatek sądzi, że to właśnie Chrystus wyznaczył mu taki cel.
Chociaż absolutna i odczuwana w sposób ciągły miłość nie jest możliwa na ziemi, nie znaczy to jednak, że dążenie do moralnej doskonałości przestaje być zadaniem człowieka. Na ziemskim etapie życia oddanie się Chrystusowi ma swoją własną specyfikę, rytm i aktywność. Zakłada przede wszystkim zaakceptowanie obecności skażonej grzechem ludzkiej natury i konsekwencji tego faktu, z czym tak trudno jest się pogodzić nie tylko początkującym na drogach życia duchowego, ale także wielu osobom zaawansowanym w miłości. Cel, który stawia Mistrz z Nazaretu, to wytrwałe podejmowanie, pomimo zdarzających się upadków, jak najlepszych wyborów – w codzienności, w której falują na przemian pasja i oschłość, łatwość i trud, odczucie Bożej obecności i doświadczenie pustki, zwycięstwo i upokorzenie spowodowane grzechem, radość służenia bliźnim i znużenie ich obecnością, dobre psychiczne samopoczucie i zwyczajne ludzkie zmęczenie.
To jest życiowy realizm, przestrzeń kochania i naśladowania Chrystusa, w którą duchowość w białych rękawiczkach nie chce w całości wejść i której nie chce w pełni zaakceptować. W tej przestrzeni wielu ludzi chciałoby zatrzymać dla siebie jedynie jasne aspekty życia, piękne słowa, myśli i odczucia, a rozstać się definitywnie z tym, co naznaczone mrokiem trudu i obecnością ludzkiej nędzy. Święta Teresa od Dzieciątka Jezus takie podejście kwituje krótko: „Świętość nie polega na mówieniu o pięknych rzeczach, nie polega nawet na tym, by o nich myśleć, odczuwać je! Polega jedynie na cierpieniu i to cierpieniu wszystkiego”, włącznie z tajemnicą własnej grzeszności.
Kiedyś św. Faustyna zapisała w Dzienniczku: „Jezus mi powiedział: Nie ofiarowałaś mi tego, co jest istotnie twoim. Zagłębiłam się w sobie i poznałam, że kocham Boga wszystkimi władzami swej duszy; a nie mogąc poznać, co jest, co nie oddałam Panu, zapytałam: Jezu, powiedz mi o tym, a oddam Ci natychmiast z hojnością serca. – Jezus rzekł mi z łaskawością: Córko, oddaj mi nędzę twoją, bo ona jest wyłączną twoją własnością”.Wyłączną własnością człowieka jest jego nędza. Nie ma się co dziwić, że Ojciec Pio napisał: „to wielka i straszliwa prawda”. Drzemiąca w nas miłość własna nie chce uznać, że prócz własnej nędzy człowiek tak naprawdę nic innego nie ma do ofiarowania. Wszystko, co wydaje mu się, że ma, należy do Boga. Brak uznania tej prawdy to kolejny przejaw braku miłosierdzia względem siebie. Co więc trzeba oddawać każdego dnia? Odpowiedzi dostarczają dobrze znane słowa Jezusa: „Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia bierze krzyż swój i niech Mnie naśladuje” (Łk 9, 23). Krzyż, który powinien się znaleźć na plecach Jego ucznia, to nie tylko trudne okoliczności życia. Tym krzyżem jest przede wszystkim człowiek sam dla siebie. Chrystus oczekuje, że każdego dnia, aż po ten ostatni w doczesnym życiu, Jego naśladowca będzie niósł nie duchową nieskazitelność i nieprzerwane odczucie kochania Go, czym cieszą się mieszkańcy nieba, ale własną nędzę. Właśnie tę, której tak bardzo chcielibyśmy się pozbyć z własnego życia. Ponieważ „rzadko zdarzają się dusze, które by potęgi Bożej nie mierzyły swym krótkowzrocznym rozumem” – mawiała święta Teresa od Dzieciątka Jezus – człowiek sądzi, że dopóki nie pozbędzie się niedoskonałości, nie może podobać się Chrystusowi i przytulać się do Jego Serca. Tak podpowiada miłość własna, która popycha do fałszywego wstydu – nie wolno ci pokazać Bogu swego brudu, to nie wypada, pozbądź się go, stań się doskonały, a wówczas On cię przyjmie i pokocha. Tymczasem prawda jest inna. Miłość, jaką płonie Serce Jezusa, każe Mu zasiadać do stołu z celnikami i grzesznikami. Do nich właśnie przyszedł, stał się ich przyjacielem i nie brzydził się ich obecnością. Mówiono o Nim: „Oto żarłok i pijak, przyjaciel celników i grzeszników” (Mt11,19), ponieważ widziano, jak „zbliżali się do Niego wszyscy celnicy i grzesznicy, aby Go słuchać” (Łk 15, 1). Z rozbrajającą prostotą o tej przedziwnej miłości Jezusa pisze Święta z Lisieux: „Odkąd jej doświadczyłam, miłość jest tak potężna w działaniu, że potrafi wyciągnąć korzyść ze wszystkiego, z dobrego i złego, i przemienić moją duszę w siebie. To prawda, że można ciężko upaść, można popełniać niewierności, ale miłość, która potrafi wszystko obrócić na swoją korzyść, w mgnieniu oka zniweczy wszystko, co może nie podobać się Jezusowi, pozostawiając na dnie serca jedynie pokorę i głęboki pokój…”. Kontynuując swoją myśl, doda jeszcze, pisząc do rodzonej siostry Celiny: „Jezus w drodze na Kalwarię upadł trzy razy, a Ty, biedne dziecko, nie będziesz podobna do Twego Oblubieńca, jeśli nie zechcesz upadać, chociażby i sto razy, jeżeli tak potrzeba, by Mu udowodnić Twoją miłość przez to, że powstajesz silniejsza niż przed upadkiem!…”.
Ten niełatwy stan ducha, kiedy trzeba przynosić Chrystusowi własną nędzę za każdym razem, gdy się ujawni, bez wątpienia powoduje cierpienie i łzy, ale jednocześnie rodzi coś, co w Jego oczach jest najpiękniejsze – pokorę. Widział ją często w sercach ludzi uważanych przez faryzeuszy i uczonych w Piśmie za niedoskonałych i dał o nich takie świadectwo: „Celnicy i nierządnice wchodzą przed wami do królestwa niebieskiego” (Mt 21,31), bo uznają swą grzeszność i przynoszą ją Bogu. Miłość własna podpowiada, by z biedą, którą się w sobie nosi, uciekać od Chrystusa. Tymczasem trzeba obierać kierunek zupełnie przeciwny. Podążanie w tę stronę jest znakiem czynienia miłosierdzia względem siebie. „Gdzież nam, słabym ludziom – rozważa święty Bernard – szukać bezpiecznego i trwałego schronienia, jeśli nie w ranach Zbawiciela! Me schronienie jest tam tak wielkie, jak wielka jest Jego moc zbawiania. Chwieje się świat, dokucza ciało, diabeł czyha, ale ja nie upadam, bo na skale jestem utwierdzony. Zawiniłem ciężko? Sumienie dręczy wprawdzie, ale nie zadręczy, bo wspomnę na rany Zbawiciela”.
Budując relację z Chrystusem, nie wolno więc zagubić prawdy o tym, kim naprawdę się jest i jakie brzemię w tym życiu nosi się na plecach. Zagubienie jej powoduje, że oddanie Mu własnego serca staje się iluzją. Święty Augustyn pisał: „Każdy jest taki, jaka jest jego miłość. Kochasz ziemię? Ziemią będziesz. Boga kochasz? Cóż powiem? Że będziesz Bogiem? Nie śmiem powiedzieć tego sam od siebie, ale posłuchajmy Pisma: Bogami jesteście i synami Najwyższego”. Nawiązując do słów Świętego, że tym jesteś, co kochasz, możemy powiedzieć: jeśli przyjmujesz i akceptujesz prawdę o swej grzeszności, niosąc ją cierpliwie, chociaż kosztuje cię to wiele łez i cierpień, żyjesz w prawdzie i ze względu na jej obecność w twym sercu jesteś miłowany przez Boskie Serce. Jeśli pragniesz doskonałości, w której nie ma miejsca na prawdę o twojej nędzy, pragniesz fałszu i fałszem jesteś. Tego zaś Bóg nie może w tobie kochać. Pierwszej postawie towarzyszy okazane sobie miłosierdzie. Druga jest go pozbawiona.
Wszyscy chcielibyśmy, by Bóg swą mocą pokonał zło w świecie i w nas, by nastała upragniona pełnia i doskonałość. Jesteśmy Mu wdzięczni za Jego miłosierdzie, wciąż okazywane w sakramencie pojednania, ale jednocześnie ta Jego cierpliwość jest dla nas cierpieniem. To trudna do zgłębienia dla ludzkiego umysłu tajemnica, o której pięknie napisał Benedykt XVI: „Ileż razy pragnęlibyśmy, aby Bóg wyraźniej objawił swą potęgę. Aby uderzył z mocą, pokonał zło i stworzył lepszy świat… My cierpimy z powodu cierpliwości Boga. A jednak wszyscy potrzebujemy Jego cierpliwości…Cierpliwość Boga odkupia świat, a niecierpliwość ludzi go niszczy”. Niszczy go – dodajmy tutaj – także brak miłosierdzia okazywanego sobie i bliźnim, a jest ono przecież jedną z głównych cech postawy cierpliwej.
o. Jerzy Zieliński OCD
cyt. za Głos Karmelu Nr 3 (33) Maj – Czerwiec 2010